Od zawsze wmawiano mi, że powinnam robić to, co powinnam. Czyli być grzeczna i nie wychodzić przed szereg. Uczyć się, skończyć liceum, potem studia, wyjść za mąż, urodzić dzieci i mieć dobrą pracę. Czyli standardowo. Bo tak trzeba i tak robią wszyscy porządni ludzie. Nie zastanawiałam się nad tym. Żyłam według tego schematu bez głębszej refleksji.
Oczywiście po prostu przyszło mi parę myśli pt.: „Czy te studia na pewno są dla mnie? Eee, skoro już je zaczęłam, to muszę skończyć. Jakby to wyglądało, gdybym je rzuciła i przede wszystkim – co powiedzieliby na to rodzice?!” albo „Czy ja na pewno chcę mieć dzieci?
Przecież to wielkie poświęcenie. Nie no, jak to, przecież kto poda mi szklankę wody na starość”.
Wiecznie zabiegana, wiecznie zmęczona, wiecznie sfrustrowana
Kochałam Radka, mojego męża. Tak mi się przynajmniej wydawało. Od początku jednak coś mówiło mi, że on niekoniecznie nadaje się na męża i ojca. Zresztą on sam nie miał nigdy refleksji, czy ta rzeczywistość jest dla niego. Żył według tych samych schematów co ja. Po ślubie okazało się, że wszystko jest na mojej głowie. Obowiązki domowe i przede wszystkim dziecko. Było mi ciężko, ale myślałam, że to jest właśnie dorosłość i tak trzeba. A że z mężem niekoniecznie dobrze się dogadujemy? To przecież normalne!
I tak żyłam, choć trudno nazwać to życiem. Praca, dom, praca, dom. Wiecznie zabiegana, wiecznie zmęczona, wiecznie sfrustrowana. Nienawidziłam swojego życia. Kochałam córeczkę, ale niekoniecznie czułam satysfakcję z macierzyństwa.
KONIEC
W końcu postanowiłam przełamać ten marazm. Zaczęłam zmieniać swoje życie małymi krokami. Najpierw praca. Postanowiłam ją rzucić i żyć z oszczędności, póki nie rozkręcę biznesu z makramami, które kochałam robić, ale wiecznie nie miałam na to czasu. Kolejny punkt – rozwód. Rodzina wpadła w histerię na wieść o moich decyzjach. Tym razem jednak miało być po mojemu i nikomu nic do tego.